niedziela, 28 lipca 2013

Sobotnie 60 kilometrów

Kasia:
Sobota, piękna pogoda, ciepło... czas pójść do pokoju i przeprosić rower. Ostatnio o nim zapomniałam, ale dziś mu to wynagrodzę. Kierunek Zalew Zegrzyński, czyli 60 kilometrów do zrobienia. Pompowanie kółek i w drogę!
Kierunek znany, trasa trochę mniej, ale ja i mój towarzysz podróży, Pan M. damy radę. Ja ubezpieczałam tyły, on prowadził i mimo tego, że pierwszy etap trasy jechaliśmy ulicą, to potem wjechaliśmy na właściwą ścieżkę z dala od ciągnącego się w nieskończoność sznurka samochodów.

P1000335_wskaznik_drogowy_szlak_krolewski
Zdjęcie pożyczone ze strony: http://jazda-na-poziomie.pl, bo zapomniałam o udokumentowaniu znaku ;)


Pan M. przodem nadawał tempo...szybkie tempo. Wyprzedzaliśmy kolejnych rowerzystów. Ale jednemu chyba to nie pasowało. Raz on mijał nas, potem my jego. I tak kilka razy, aż w końcu skręcił wybierając inną drogę. Chyba go nie wystraszyliśmy? 
Trasa wzdłuż Zalewu była o niebo lepsza od mojej poprzedniej, chodnikowo-ulicznej. Widoki, cisza, kaczki pływające kluczem. Trochę krzywym, ale pewnie dopiero się uczą.


Droga minęła niespodziewanie szybko (był krótki postój techniczny na założenie łańcucha; ale odrobina szalonej jazdy nikomu nie zaszkodzi). Zanim się zorientowałam byliśmy prawie na miejscu. Krótki przystanek, uzupełnienie płynów, energii, debata na fitness'owe tematy i jedziemy dalej. Ja uzbrojona w koszyk na bidon, nie miałam problemu z przewiezieniem butelki. Pan M. musiał trochę pogłówkować, ale odrobina wyobraźni i tak oto powstał koszyk na izotonik ;) Potrzeba matką wynalazków.



Coraz większa ilość ludzi w kostiumach kąpielowych leniwie przekraczających ulicę, rosnąca frustracja widoczna w oczach kierowców i zapach grill'owanych mięs, zdradzało, że jesteśmy blisko. Plaża, hmmm... słabo widać piasek, bo ludzie zasłaniali. Praktycznie każdy centymetr kwadratowy był zajęty.
Pozwolicie, że pominę szczegóły przystanku. Był ekspresowy. Dodam szybko zdjęcia i już wracamy do Stolicy ;)



Drogę powrotną wybraliśmy dokładnie tę samą. Za ładnie i relaksująco żeby kombinować z inna trasą. Z tym małym wyjątkiem, że teraz przejechaliśmy ją od początku do końca. Była chwila zwątpienia czy jedziemy w dobrym kierunku, ale zaryzykowaliśmy i się udało. Oczywiście nie obyło się bez niespodzianek. W nocy trochę padało i pod wiaduktem trafiliśmy na wielką kałużę. Kate - pedałuj i się nie zatrzymuj. Proste! Co może być skomplikowanego w przejechaniu przez ogromną kałużę. Jak się okazuje, może i kończy się to tak:



Kto by pomyślał, że wybiorę akurat miejsce, gdzie jest błoto, które skutecznie zatrzyma kręcące się koło. 
60 km zrobione, buty już uprane, wydatek energetyczny uzupełniony. Jeszcze krótka wizyta w sklepie sportowym. 


To co, że w dowodzie mój rok urodzenia to 1984? Napisane od 6 lat i do 80 kg, więc spełniając wymagania mogę poskakać =) Po 15 minutach stwierdzam, że będę częściej odwiedzać mojego chrześniaka, który na urodziny dostanie trampolinę. Mam nadzieję, że tego nie przeczyta przed rozpakowaniem prezentu ;) Jeszcze chwila i zrobiłabym salto, ale przyszedł pan i powiedział, że niedługo zamykają i powoli należy kierować się do wyjścia. Ostatni jump i w podskokach opuszczam sklep. Jadę do domu, czas na regenerację ;)

   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz